Po „Spirali” Krzysztofa Zanussiego nie mógł się pozbierać tydzień. Na „Zwierciadło” Tarkowskiego zabrał dwie kobiety. Jedna z nich jest dziś jego żoną, druga – przyjaciółką. O samotności w kinowym fotelu, Larsie von Trierze i śmierci na dużym ekranie – Roman Gutek
Powiedział pan kiedyś: „W kinie szukam ludzi podobnych do siebie”. Jacy bohaterowie są do pana podobni?
Roman Gutek: Człowiek, kiedy jest młody zadaje sobie różne, ważne pytania, dotyczące naszego miejsca w kosmosie, wiary w Boga i tak dalej. Wtedy, oczywiście, szukałem podobnych do siebie bohaterów w kinie. Całe życie jestem outsiderem i właśnie tacy bohaterowie byli mi bliscy – odmieńcy, inni, „galernicy wrażliwości”, jak można by ich nazwać za Marią Janion. Takie były m.in. postacie filmów Herzoga – Kaspar Hauser, Fitzcarraldo, który z kolei wyznacza sobie szalone cele. Ja też lubię takie cele. Bardzo lubię bohatera „Zwierciadła” Tarkowskiego, „Człowieka słonia” Lyncha, kobiety Triera.
Co pan czerpie z filmowej rzeczywistości po tysiącach obejrzanych filmów?
Jestem widzem i tak patrzę na filmy. Nie umiem, nie potrafię analizować. Odbieram filmy bardzo emocjonalnie i sensualnie. Kiedy byłem nastolatkiem, pewnie te emocje były mocniejsze, ale i teraz potrafię się im poddać. Oczywiście, bliższe jest mi kino, w którym, oprócz tematu, jest forma. Wolę kino kreacyjne od tego, które odzwierciedla rzeczywistość. Być może kino było dla mnie odskocznią od problemów? Tu znowu wracamy do bohaterów. Niektóre filmy przeżyłem bardzo mocno, niektóre biły po trzewiach, powodowały stany wręcz depresyjne.
Jakie?
Po „Spirali” Krzysztofa Zanussiego nie mogłem się pozbierać tydzień. Razem z kolegami w akademiku piliśmy gorzałę i rozmawialiśmy. Ale to było dawno (śmiech). Cały czas szukam emocji, nie wszystko jest łatwo zwerbaliować. Trudno jest oddać coś, co jest strumieniem podświadomości. A takim filmem było na przykład „Zwierciadło” Tarkowskiego. Tak na marginesie, oglądałem ten film z dwoma dziewczynami. Zabrałem je do dkf – u, to był koniec lat 70, pierwszy publiczny pokaz. Jedna z tych dziewczyn jest dziś moją żona, druga przyjaciółką. Czasami wręcz nie chcę rozmawiać o filmie tuż po projekcji. Chcę być z nim sam i, co może się wydać dziwne, bardzo lubię samotnie chodzić do kina. Ostatnio szukam coraz więcej ciszy w kinie. Przeszkadza mi nadmiar muzyki. Lubię być z filmem, ze sobą. Na festiwalu w Gdyni bardzo podobał mi się „Lęk wysokości”, bo pozostawiał dużo luk do wypełnienia.
A samo miejsce jest ważne? Małe, kameralne sale, trzeszczące fotele jeszcze z czasów poprzedniej epoki…
Trzeszczące fotele może nie, ale tak, kino, miejsce, jest ważne. Lubię rytuał: gaszenie światła, rozświetlający się ekran i oglądanie filmu z innymi. Lubię podglądać reakcje widzów. Kątem oka zerkam na sąsiada, patrzę jak przeżywa. Ta wspólnota, spontaniczne reakcje, śmiech, oklaski, które gdzieś się pojawiają na sali, są fajne. Nie przepadam za oglądaniem filmów na DVD, przeraża mnie technika w kinie. Nie mam potrzeby słyszenia nad uchem warkotu silnika samolotu z super nowoczesnych głośników.
Sprowadzał pan do polskiej dystrybucji wszystkie filmy Larsa von Triera. Co ceni pan w jego podejściu do kina?
Z Trierem jest tak, że wiele osób uważa, że to manipulator, szarlatan, że bawi się widzem, a to, co robi, robi dla kasy. Ja przyglądam mu się od wielu lat. Miałem okazję kilka razy z nim porozmawiać. Bronię go. Uważam, że to taki człowiek, który czuje więcej, inaczej. To powoduje, że rzeczywistość go przeraża, ma różne fobie, a kino jest odskocznią od rzeczywistości. Robienie filmów pozwala mu przetrwać. Trier, moim zdaniem, robi różne filmy, ale jako jeden z nielicznych reżyserów rozwija język kina. Dogma wywarła bardzo ważny wpływ na kino współczesne i innych reżyserów. To była kontra w stosunku do amerykanizacji i nijakości tamtych filmów. Jego obrazy są osobiste, intymne, nieoczywiste. Bohaterowie filmów Triera są mi bliscy, a sam Trier, jako reżyser, jest bardzo blisko swoich bohaterów. Mogę się z nimi identyfikować. Tak już mam poukładane w środku. Wiele osób mówiło, że bohaterka „Przełamując fale” jest szalona, że to wariatka. A ja lubię wariatów w kinie.
Kto jest dla pana wzorem reżysera-wizjonera, prawdziwym mistrzem formy i zarazem twórcą poruszającym ważne treści?
Trier, Lynch, Jarmusch, Greenway – chociaż u niego forma jest często dla formy. Wczesny Wong Kar-Wai. Jego „Happy Together” to jeden z moich bardziej ukochanych filmów. Bohaterami jest dwójka gejów, ale to nie przeszkadza mi w odbiorze tego obrazu, jako jednego z najpiękniejszych filmów o miłości. Tak to już jest, że niektóre filmy wpadają prosto w serce i trudno odpowiedzieć komuś dlaczego. Pani też tak na pewno ma.
Najpiękniejsza scena miłosna jaką pan widział w filmach?
Jedna z pierwszych scen filmu „Spragnieni miłości”. Bohaterka schodzi po schodach. Ma na sobie złoto-zieloną sukienkę, która jest bardzo obcisła, podkreśla jej figurę. Ona schodzi, cały czas idzie. Tej scenie towarzyszy muzyka. Było w tym coś bardzo… nawet nie seksownego. Była intymna, sensualna.
A śmierć? Pokazana w taki sposób, że utkwiła panu w pamięci?
„Spirala” Zanussiego. Bohater na końcu umiera, wykańcza go rak. „Code Blue” Urszuli Antoniak, który oglądałem niedawno w Cannes. To film, w którym odchodzą bardzo starzy ludzie. Tacy, którzy nie do końca są świadomi samych siebie. W szpitalu, w bardzo sterylnych pomieszczeniach. Mam wrażenie, że w kinie jest teraz bardzo mało filmów o odchodzeniu. Ucieka się od tego, co jest częścią naszego cyklu.
Czy zdarza się panu płakać na filmach?
Tak, oczywiście że tak. Mam duszę melancholika. Może ostatnio wrażliwość trochę się stępiła, ale czasem się to zdarza.
Zastanawiał się pan kiedyś, ile godzin spędził w kinie?
To nie jest tak, że cały czas siedzę w kinie. Oglądam filmy głównie na festiwalach, targach filmowych. Wtedy zapominam o całym świecie. Fajnie jest odkrywać nieznanych twórców i pokazywać ich potem publiczności. Żeby znaleźć jedną, dwie perełki, trzeba zobaczyć 20 filmów. W Cannes oglądałem pięć filmów dziennie, ale to jest mój zawód. Nie męczy mnie to, ani psychicznie, ani fizycznie. Nie siedzę przed ekranem do czwartej w nocy. Tylko do północy.
Nie wraca już pan śmieciarką do domu o świcie, tak jak w czasach młodości…
Nie (śmiech). Śmieciarki podjeżdżały i czekały pod „ Ściekiem” – klubem filmowca na ul. Trębackiej w Warszawie. Już nie ma tego miejsca, ale tak było. Przez cała lata 80. wynajmowaliśmy kino „Kultura”, które było niedaleko tego klubu. Robiliśmy tam pokazy, przeglądy, zapraszaliśmy gości z zagranicy. Czasem siedzieliśmy do rana i te śmieciarki na nas czekały. Panowie sobie w ten sposób dorabiali. Na taksówkę nie było mnie stać, a trzeba było jakoś wrócić do akademika.
Czy zdarzało się, że musiał pan jechać na drugi koniec świata, by zdobyć jakiś film?
Każdy film to osobna historia. Czasem starania trwają miesiącami. Festiwali jest coraz więcej, nachodzą na siebie i stały się alternatywną formą dystrybucji. Czasem zdarza się, że jakiś tytuł nie trafia do kin, ale ma mnóstwo pokazów festiwalowych. Trzeba to dograć, z tym, że teraz wszystko jest bardziej poukładane, często kluczową rolę odgrywają pieniądze. Ale dawniej bywało różnie. W latach 80’ robiłem przegląd filmów Herzoga i chciałem koniecznie zdobyć jego najnowszy film. Nie mogliśmy przelać pieniędzy dystrybutorowi, bo wówczas trzeba było mieć zgodę Narodowego Banku Polskiego. Tej zgody nie dostaliśmy i skończyło się na tym, że na czarno kupiliśmy marki i przekazaliśmy pieniądze jednemu z pracowników ambasady, który wpłacił je na poczcie w Niemczech. To było dosyć skomplikowane. Zdobycie kopii jest dużym problemem, zwłaszcza, kiedy robi się retrospektywy. W takich sytuacjach przydają się znajomości z dystrybutorami, okazuje się, że ktoś ma kopię w piwnicy i jeszcze jej nie zniszczył. A potem odkrywamy, że to jedyna kopia na świecie. Kiedyś zdarzały się historie z cenzurą. Mieliśmy grecki film, mocno erotyczny, na dodatek opowiadał historię gejowską. „Proszę mi coś wybrać, z początku i z końca, bo nie będę tego wszystkiego oglądała” – powiedziała cenzorka, pani w nobliwym wieku. Wiedziałem, co jest na jakiej rolce, pokazałam tylko niektóre i dlatego film przeszedł.
Obserwuje pan reakcje publiczności na Festiwalu Nowe Horyzonty. Jakie filmy chcą oglądać?
Bardzo lubię być blisko widzów. Na pierwszych edycjach Festiwalu, wychodziliśmy przed projekcjami i mówiliśmy o nich, uzasadnialiśmy nasz wybór. Jest mi bliżej do filmów transgresyjnych, dotykających ciemnych stron naszej natury, seksualności, cielesności, filmów, które mają w sobie jakiś element brutalności. Traktuję kino jak sztukę współczesną, a przynajmniej część powstających filmów. Wtedy takie obrazy nie docierały do Polski, wiele osób nie miało do nich dostępu. Myślę, że mamy wierną publiczność, bo jesteśmy wyraziści. Nasz Festiwal ma różne sekcje, choćby panoramę kina współczesnego, gdzie jest wiele rzeczy bardziej konwencjonalnych. Bo dla wielu filmy Almodovara są trudne. Mamy bardzo fajną publiczność, która wie, po co przyjeżdża, czego się spodziewać. Jestem ciekawy ludzi, dlatego bardzo dużo rozmawiam z gośćmi Festiwalu. Interesuję się tym, czego poszukują w kinie. Znam tych ludzi z naszego forum. Dyskutujemy o filmach, mocno się tam udzielam. Bardzo trudno jest zdobyć taką publiczność, bo też nie wszystkich takie kino w ogóle interesuje. To fantastyczne, że ludzie w czasie wakacji, przyjeżdżają oglądać filmy, często te „snuje gutkowe”, jak o nich mówią.
Rozmawiała: Joanna Jałowiec