Znany youtuber woli teraz liczyć wyświetlenia w tysiącach niż w milionach. Kilka miesięcy temu przestał być numerem jeden w Polsce, ale nie chce znowu być najpopularniejszy. – Lajki uzależniają. Mnie udało się już od tego oderwać, ale wielu youtuberów tego nie potrafi – mówi Sylwester Wardęga.
Kim teraz chce być Sylwester Wardęga? – Chcę przejść na inny rynek, mam fajne pomysły. Nie będzie 180 milionów wyświetleń, ale jak będzie 10-15 milionów, to będę się czuł większym zwycięzcą niż po psie-pająku. Chcę zrobić kiedyś ambitny projekt i, jak każdy artysta, zostać docenionym. Tak, żeby ktoś powiedział: chłopak miał w sobie skryty potencjał – mówi youtuber, uważający się za artystę.
Sylwester Wardęga ma dziś status pioniera, weterana i legendy polskiego YouTube’a. W czasach, kiedy zaczynał, siedem lat temu, internet wyglądał zupełnie inaczej. Myli się jednak ten, kto myśli, że jego kariera to przypadek, kwestia szczęścia i jednego trafionego filmu. Jego kanał miał milion subskrypcji i pierwsze miejsce w Polsce już przed jamnikiem przebranym za tarantulę.
– Pies-pająk to był mój złoty strzał, poprzeczkę zawiesiłem sobie najwyżej jak mogłem. Zakładałem 30-40 milionów wyświetleń, wyszło ponad 170. I od razu byłem świadomy, że tego nie przebiję – dodaje Sylwester Wardęga.
Dzisiaj przyznaje, że nie był gotowy na nagły wzrost popularności, który nastąpił po psie-pająku. Sukces na dłuższy czas go przytłoczył. Teraz, już od roku, youtuber pracuje nad zmianą wizerunku. Jedno jest pewne: nie celuje już w pranki.
– Zrealizowałem swój cel i pojawiło się pytanie, czy dalej mam robić to samo? Wiadomo, że to nie byłyby bez przerwy psy-pająki, ale mógłbym pozostać na poziomie 2-5 milionów wyświetleń i rozwijać kanał. Byłem znacznie szczęśliwszym człowiekiem, kiedy zaczynałem. Miałem swoje cele i marzenia, a kiedy je osiągnąłem, zrozumiałem, że nie były dużo warte. Postanowiłem rozwijać samego siebie – mówi Sylwester Wardęga.
Jego pasją i tematem filmów są m.in. podróże po świecie. Jeździ w miejsca nieznane turystom, często biedne. Filmy, które zamieszcza w swoich kanałach, ogląda o wiele mniej ludzi niż dawniej, wyświetlenia liczą się teraz w tysiącach, nie milionach.
– Ale część widzów bardzo docenia to, co robię, i to mnie cieszy. Kiedy miałem miliony wyświetleń na prankach, ludzie kompletnie nie wiedzieli, kim jestem. Na tych innych odcinkach mam 100 tys. wyświetleń, ale ludzie w końcu mnie poznali – podkreśla Sylwester Wardęga.
Dodaje, że całkowicie z prankami nie zrywa. Zaczyna je jednak traktować inaczej: to dla niego sposób, żeby docierać do większej liczby osób z istotniejszym przekazem. I podaje przykład: – Po materiale, w którym opowiadałem o mojej chorobie, napisała do mnie matka nastolatka chorego na cukrzycę, że zmieniłem jego nastawienie, Dotarłem do niego właśnie dzięki temu, że zrobiłem wcześniej pranka.
Sylwester Wardęga zauważa, że psa-pająka nie powtórzy z jeszcze jednego powodu: YouTube bardzo się zmienił w ciągu ostatnich kilku lat.
– Kiedyś chodziło o viralowość, teraz bardziej o częstotliwość. YouTube obrał zły kierunek. Ten, kto wrzuca coś co 2-3 dni, jest lepiej pozycjonowany niż ten, kto dodaje coś raz na dwa tygodnie. Strasznie spadła przez to jakość contentu. Poza tym, albo clickbaitujesz, albo cię nie ma – podkreśla youtuber.
Źródło: PR Expert. Fot: Bartek Sadowski