Harvey Weinstein czy Kevin Spacey to dwa wielkie do niedawna nazwiska, które dziś już nic nie znaczą w Hollywood. Teraz obaj panowie leczą się z uzależnienia od seksu, ale przez wiele lat nie mieli z tym problemu. Okazało się, że są „chorzy” dopiero po przyłapaniu…
Przez media właśnie przetacza się lawina. Dla jednych to wojujące lewactwo i poprawność polityczna, dla innych zwykła przyzwoitość wymiata ukrywane przez lata przestępstwa seksualne. Zaczęło się od Harveya Weinsteina, znanego producenta z Hollywood, któremu kilkadziesiąt kobiet zarzuca bardzo, bardzo wiele. Od zmuszania do oglądania, jak myje sobie genitalia czy się masturbuje, przez obmacywanie, wymuszanie seksu szantażem, po gwałty.
Teraz, po kilku tygodniach, lista nazwisk jest znacznie dłuższa i obejmuje aktora Kevina Spacey’a, kreatora mody Gianniego Versace (obaj wybierali młodych mężczyzn, reszta skandali dotyczy relacji heteroseksualnych), komika Louisa C.K. czy startującego aktualnie w wyborach na gubernatora Alabamy kontrowersyjnego polityka Roya Moore’a. Moore dotąd barwny wizerunek zawdzięczał fanatyzmowi religijnemu czy nienawiści do homoseksualizmu, ale też… pobłażliwości wobec mężczyzny skazanego za gwałt na czwórce dzieci. Teraz okazuje się, że sam może mieć wyjątkowo brudny życiorys, ponieważ pięć kobiet zarzuca mu napaści seksualne, gdy były w wieku 14-17 lat (on wówczas w okolicach trzydziestki).
Przypadek polityka z Alabamy wypłynął na fali zgłaszanych napaści seksualnych, ale w jednym różni się od przypadków z „liberalnego Hollywood”. Moore zapiera się, że nikomu krzywdy nie zrobił, nawet jeśli żadnemu z oskarżeń nie zaprzeczył (!), tymczasem gwiazdy showbiznesu mają zaskakującą tendencję, by po przyłapaniu zgłaszać się na „leczenie”.
Harvey Weinstein pod presją otoczenia wyniósł się z życia towarzyskiego Los Angeles i Nowego Jorku. Jest tak napiętnowany za swoje przestępstwa, że nie może pokazać się publicznie. Dlatego nawet w peruce został rozpoznany w Arizonie, gdzie udał się na terapię, by wyleczyć swoje wyuzdanie.
Dokładnie to samo zrobił Kevin Spacey, jadąc do tego samego ośrodka. A przed nim ze zdradzania żon w luksusowych warunkach prywatnej kliniki „leczyli się” golfista Tiger Woods oraz inny aktor, David Duchovny.
To tylko wymówka?
Dlaczego leczenie jest obarczone ironicznym cudzysłowem? Ponieważ powszechnie taki „odwyk” jest uważany jedynie za wygodny wybieg PR-owy. Skoro sprawca jest chory, to zamiast napiętnowania wypadałoby mu pomóc. Skoro robił coś wbrew sobie, to czy może być za to w pełni odpowiedzialny?
Nic dziwnego, że wielu nie „kupuje” tłumaczenia o chorobie seksualnej. – Nagle potrzebują pomocy. Zaczyna się język proszenia o wsparcie, podczas gdy są tak naprawdę odrażającymi typami. Mamy przebudzenie kobiet, które po latach normalizowania takich zachowań zmieniają swoją świadomość, a ci faceci zaczynają mówić „ale przecież jestem chory”. Tydzień temu też to wiedziałeś, ale ci nie przeszkadzało. Teraz udają się na leczenie, co zdradza ich uprzywilejowanie. Gdyby byli biedni, już by siedzieli, ale sypną kasą, posiedzą w spa i powiedzą, że im przykro – irytowała się na antenie brytyjskiego Channel 4 komentatorka Roisin Conaty.
To oczywiście subiektywna ocena, do tego ferowana zanim którykolwiek z mężczyzn stanął przed sądem. Ot, okrucieństwo „ludowej sprawiedliwości”. Jednak odzwierciedla podejście wielu ludzi do leczenia z uzależnienia od seksu. Warto więc postawić pytanie: czy seksoholik jest naprawdę chory? W psychologii i psychiatrii rozpoznanych jest wiele zaburzeń związanych z seksualnością. Pytanie dotyczy bardziej „holizmu”, a więc uznania uzależnienia od seksu jako pełnoprawnego uzależnienia.
Nałóg czy nie?
Nauka nie daje jednej odpowiedzi, choć uzależnienie od praktyk seksualnych da się zdiagnozować. Uzależnienie od seksu jako szeroki termin wydaje się mieć dziś więcej przeciwników niż zwolenników i głośne medialnie przypadki mogą mieć w tym spory udział. Zaledwie kilka dni temu znane amerykańskie organizacje zajmujące się zdrowiem seksualnym zdecydowanie odcięły się od uznawania uzależnienia seksualnego za osobną jednostkę diagnostyczną.
Pod oświadczeniem podpisały się Center for Positive Sexuality (CPS), National Coalition for Sexual Freedom (NCSF), oraz The Alternative Sexualities Health Research Alliance (TASHRA). Tu jednak trzeba dodać, że nie są to organizacje ściśle naukowe, lecz tzw. „advocacy groups”, a więc propagujące konkretne rozwiązania w sferze seksualności.
Jednak ich ostre stanowisko idzie w parze z innym, wydanym rok temu przez American Association of Sexuality Educators, Counselors, and Therapists’ (AASECT). Również w tym przypadku mamy do czynienia z odrzuceniem przyjętego modelu uzależnienia, ponieważ – zdaniem wszystkich wymienionych organizacji – uzależnienie od seksu nie spełnia wymogów, by uznać je za pełnoprawną jednostkę chorobową. Tak samo uznało w 2013 roku Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne, które nie wpisało uzależnienia seksualnego do międzynarodowej klasyfikacji DSM.
Czy więc uzależnienie od seksu nie istnieje? Bynajmniej, jest znane od wielu lat. Spór nie dotyczy tego, czy można być uzależnionym od praktyk seksualnych (można, choćby przy okazji innych zaburzeń), a jedynie uznania tego uzależnienia za osobną chorobę.
Dyskusja od wielu lat toczyła się w środowiskach naukowych, a dziś przez głośne przypadki przenosi się do mediów. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to nie służy sprawie. Jedni uważają, że to zbyt wygodne alibi dla przestępców seksualnych, inni wietrzą biznes w leczeniu – jak ekskluzywna klinika goszcząca Spacey’a i Weinsteina. Przede wszystkim jednak zamieszanie dotyka osób, które mogą rzeczywiście szukać pomocy w przypadku zaburzeń związanych z seksualnością.