– Sami zobaczycie – dokończył sierżant, już przed drzwiami domu. – To wszystko jest bardzo dziwne. Nikt by nie pomyślał, że w tej okolicy dom mógłby mieć suterenę. To podmokłe tereny. Zresztą nazwanie tego mieszkalną sutereną byłoby przesadą. Raczej piwniczką na wina.
Na dźwięk ich głosów pies, leżący w trawie kilka metrów dalej, podniósł łeb, szczeknął tylko z obowiązku i znowu się położył, pogodzony z faktem, że jego terytorium zostało opanowane przez obcych.
– Jest łagodny – powiedział Torres, widząc, że Fort spogląda niespokojnie kątem oka. – Nie mam pojęcia, co z nim zrobimy…
– Może już wejdziemy, sierżancie? – zapytała Leire.
Razem z Fortem cierpliwie wysłuchali szczegółowej relacji sierżanta, jednak Leire miała wrażenie, że Torres wstrzymuje ich przed wejściem, jak gdyby chciał wywołać w nich uczucie nerwowego wyczekiwania wobec tego, co zobaczą wewnątrz. Leire Castro zareagowała tylko słabo maskowanym zniecierpliwieniem.
– Naturalnie. Proszę za mną.
Panował półmrok, jedyne światło wpadało przez otwór drzwi, więc ściany ukryte były w ciemności. Torres zaopatrzył wszystkich w latarki do przeszukania pomieszczeń. Leire wydała okrzyk zdumienia, widząc, na co sierżant, w roli przewodnika, skierował swoją.
Ludzie, którzy zamieszkali w tym domu, pokryli ściany wielkimi białymi płótnami, od podłogi po sufit. Fort i Leire dopiero po chwili zorientowali się, że sprawiają one wrażenie ołtarzowej nastawy, która zaczynała się po lewej stronie drzwi rysunkiem domu widzianego z zewnątrz. Od pierwszej chwili nie mieli wątpliwości, że artysta nie był zwykłym hobbystą. Nie tylko odtworzył dom w taki sposób, że był natychmiast rozpoznawalny, ale też potrafił oddać ideę osamotnienia i opuszczenia przez umieszczenie wokół niego kilku budzących grozę ptaków ze sztywnymi skrzydłami.
Ptaki namalowane czarną farbą znalazły się też na następnym obrazie: żółte tło było usiane ptaszyskami z rozpostartymi skrzydłami i otwartymi w krzyku dziobami. Ten kolor, żółty w różnych odcieniach, był stałym elementem, choć nigdy w takiej samej formie: w jednym miejscu tworzył grube rozrzucone plamy, tak jakby słońce rozpadło się na kilka kul, a w innym sprawiał wrażenie skażonego gorącego deszczu. Na innych obrazach ten kolor zajmował dolną część – spalone krzaki, wyschłe skóry węży, zbitą w bryły ziemię – a na jeszcze innym, najbardziej sugestywnym, przed którym wszyscy troje się zatrzymali i skierowali na niego latarki, jakby chcieli go przeszyć strugami światła, żółć była wszędzie. Obraz przypominał gobelin pełen kwiatów, świetlistym kolorem prowadzonym delikatną kreską w dolnej części, im wyżej, tym bardziej rozproszonym, rozmytym. Zdawało się, że malarz siedział w nogach wyimaginowanego łóżka i stamtąd obserwował leżących na nim, a następnie umieścił ich w górnej części obrazu. Dwie czarne czaszki, zwęglone, dwa ramiona pozbawione ciała, dwie splecione z sobą wyniszczone dłonie na kwietnym tle.
Toni Hill „Kochankowie z Hiroszimy”(fragment)
Źródło: Wydawnictwo ALBATROS