Po 35 latach od prezentacji oryginału wraca legenda wśród pojazdów terenowych. I choć brakuje mu prostoty poprzednika, to ma równie odważnie pokonywać doły, wzniesienia i wodę.
Land Rover przyzwyczaił nas już, że jego samochody bardziej nadają się do miasta niż w teren. Ot, dostosowanie oferty do oczekiwań klientów. Ale, o ile ten stereotyp sprawdza się w przypadku gamy Range Roverów, o tyle nowy Defender – najbardziej ekscytująca premiera tego producenta od lat – ma nie bać się żadnego wyzwania w terenie.
Jak mawiają Anglicy, po historycznym Defenderze zostały „duże buty do wypełnienia”. Na pytanie, czy nowy Defender do nich dorasta, jeszcze nie mamy jednoznacznej odpowiedzi. Ale jeśli zapewnienia producenta okażą się prawdą, to faktycznie powstało praktyczne auto użytkowe na miarę nowego stulecia.
Z wyglądu trochę niepodobny
Najwspanialszą cechą Defendera był fakt, że przez wiele dekad ten model wizualnie prawie się nie zmieniał. Był cudownie stary w tym współczesnym świecie, gdzie stylistyka musi iść z duchem czasu. A on nie, jak ten stary traktor – albo się komuś podobał, albo nie, ale zmieniać się nie zamierzał.
A jednak zmienił się nie do poznania. Land Rover zachował niektóre smaczki ze starego pojazdu i starał się kreatywnie wykorzystać najbardziej kultowe elementy (układ świateł na froncie i tyle rzuca się w oczy pierwszy, podobnie jak okienka w dachu). Bryła jest jednak inna. Wciąż dość kanciasta, ale wygląda bardziej jak Mini czy nowy Beetle – auto, które ma zarabiać na kulcie poprzednika i niekoniecznie odziedziczyło to, co w pierwowzorze było najlepsze.
Dlatego podchodzimy z dystansem do wyglądu zewnętrznego i ocenę zostawimy Wam. Natomiast w środku jest naprawdę surowo jak na ostatnie kreacje Land Rovera, bardzo prosto, minimalistycznie i praktycznie. Wykorzystane materiały mają nie bać się otarć i brudu, nawet jeśli znajdziemy we wnętrzu udogodnienia współczesnych SUV-ów: podgrzewane/chłodzone fotele, ekrany LED z bogatym infotainmentem, sprawną klimatyzację czy zestawy kamer, czujników i wizualizacji auta, które docenią kierowcy.
Dla podróżnika i gadżeciarza
Wiemy już, że Defender wygląda na staro-nowego SUV-a i na pewno będzie narzędziem miejskiego lansu. Można będzie zresztą dokupić do niego komin, bagażniki, namiot na dachu – cuda, jakich inni nie oferują. Ważniejsze jednak, że Land Rover zarzeka się, że to naprawdę może się przydać.
Miłośnicy zjazdu z asfaltu docenią z pewnością, że auto może brodzić nawet w wodzie o głębokości 90 cm! Że krótkie zwisy i ogólna geometria nadwozia pozwolą mu jeździć po naprawdę sporych pochyłościach. Że – a tego dotąd nie było – kierowca będzie mógł indywidualnie dostosować do preferencji osiągi i twardość pojazdu w jeździe terenowej.
Wygląda więc na to, że jeśli zapowiedzi się spełnią, to nowym Defenderem naprawdę będzie można wybrać się na pustynię, do lasu czy nad wodę, a nie tylko zgrywać podróżnika na ulicach Warszawy czy innego Krakowa.
Stopniują emocje
Na razie Defender powraca w dwóch wersjach nadwozia, nawiązujących do oferty z 1983 roku. Mówimy o wersjach z rozstawem osi 90 i 110 cali. 3-drzwiowy pojazd zmieści – choć ciasno – do 6 osób, a 5-drzwiowy do 7 osób. Kolejne wariacje mają pojawiać się w 2020 roku i później. Większy z dwóch braci oferuje bagażnik na ponad 1000 litrów (a prawie 2400 L po złożeniu foteli) i udźwignie do 900 kg ładunku.
Każdy z dwóch wariantów można zamówić w czterech pakietach wyposażenia: Explorer, Adventure, Country i Urban. Cztery są też silniki – dwa benzynowe (296 i 396 KM) i dwa diesle (197 i 237 KM). Będzie więcej, bowiem w 2020 dojdzie również hybryda podpinana do gniazdka.
Na koniec zostawiliśmy cenę, która w Polsce nie jest jeszcze oficjalna. To bezpośrednie przeliczenie wartości startowej w Wielkiej Brytanii. Za wariant 90 Brytyjczycy zapłacą 200 tys. zł, a za większą wersję – 222 tys. zł. W Polsce ceny najpewniej będą znacznie wyższe – wersja 90 od 240 tys., zaś 110 od 260 tys.
Zdjęcia: Land Rover