Michał Okoński: Outsider chory na futbol

O miłości, uzależnieniu, szowinizmie i pięknie futbolu. Autor bloga i książki o tym samym tytule „Futbol jest okrutny” – Michał Okoński

Czy śmieszy pana, że kobieta nie wie, co to jest spalony?
Michał Okoński: W ogóle mnie nie śmieszy. I od razu powiem, że nie śmieszy mnie również mężczyzna, który tego nie wie. Niewiedza na temat przepisów piłki nożnej jest rzeczą ponadpłciową i nie wiem, czy jest sens przy jej pomocy wzmacniać stereotypy. Te rzeczy warto oddzielić: uwielbiam piłkę nożną, ale nie uważam tego za wyznacznik męskości.

Futbol jest seksistowski? W książce podaje pan przykład kobiety, sędzi liniowej Sian Massey, którą uznał pan za najlepszego liniowego w Anglii, a która, pomimo wysokich kompetencji, miała nieprzyjemności w związku z tym, że jest kobietą.
W świecie piłki niewątpliwie spotka pani mnóstwo szowinistów. Atmosfera szatni, żarty między zawodnikami i na trybunach przypominają raczej koszary albo policyjną komendę. Uważam jednak, że to etap przejściowy – że tak nie będzie zawsze.
Akcja jednego z moich ulubionych seriali, „Mad Men”, rozgrywa się w Ameryce lat 60. Co uderza przede wszystkim, kiedy się patrzy na sportretowaną tam nowojorską agencję reklamową? Po pierwsze, wszyscy palą papierosy, po drugie światem rządzą faceci. Kobiety traktowane są przedmiotowo, w jednym z odcinków psychiatra prowadzący terapię żony głównego bohatera informuje go o tym, co ona opowiada na kozetce. Z dzisiejszej perspektywy patrzymy na to, jak na park jurajski. Z każdym kolejnym sezonem jednak „szklany sufit” pęka. Peggy Olson (jedna z głównych bohaterek serialu – przyp. red.) z sekretarki staje się copywriterką, ma najlepsze pomysły, pnie się po szczeblach kariery.
Otóż w świecie piłki wydarza się coś podobnego. Ta zmiana mnie kręci i na swoim książkowo-blogowym poletku próbuję ją opisywać. Dwaj dziennikarze, którzy kpili z Sian Massey – ikony dziennikarstwa sportowego, twarze firm bukmacherskich, głosy znane nawet z piłkarskich gier komputerowych – stracili pracę z tego powodu. A najlepsi piłkarze angielskiej ekstraklasy, jak Rio Ferdinand, wspierali tę decyzję.

Jest pan chory na futbol?
Na pewno jestem od niego uzależniony. Jerzy Pilch, kiedy zaczął pisać dziennik, zaczął od dwóch mocnych deklaracji o rozstaniu: z Panem Bogiem i z Cracovią. W obu przypadkach rozwód okazał się niemożliwy: po kilku miesiącach wewnętrznych zmagań, Jerzy przyznał z zażenowaniem, że idzie chyłkiem obejrzeć kolejny mecz. Ja również nie potrafiłem zerwać, choć były momenty, w których i gry Tottenhamu (Michał Okoński kibicuje tej drużynie od 1987 r. – przyp. red.), i decyzji podejmowanych przez klubowy zarząd nie szło wytrzymać…

Mówi pan o tym, jak o relacji z dziewczyną, z przyjacielem, z drugim człowiekiem…
Łatwiej, niestety, rozstać się z dziewczyną czy chłopakiem, niż z drużyną, której się kibicuje. W pewnym momencie wymyśliłem nawet, że będę kibicował Charltonowi, który miał wtedy fajnego, młodego trenera i jeszcze fajniejszego środkowego pomocnika, awansował do ekstraklasy… Nie dałem rady.

Dlaczego z Tottenhamem miał pan ciężkie chwile?
Bo mówimy o klubie, który zwykle wywraca się na ostatniej prostej, i robi to spektakularnie, np. w noc poprzedzającą najważniejsze spotkanie sezonu piłkarze łapią jakiegoś wirusa, wymiotują, mają rozwolnienie itd., a następnego dnia nie mają siły biegać. Bo ciągle opuszczają go najlepsi piłkarze, odchodzący do drużyn większych i lepiej płacących. Bo na ich miejsce sprowadza się gorszych zawodników. Bo, ni stąd, ni zowąd, w ostatniej minucie (dlaczego to wszystko zawsze dzieje się w ostatniej minucie, to osobny temat) rozstrzygniętego już i mało ważnego meczu najlepszy napastnik łapie kontuzję, która wyłącza go z gry na mecze naprawdę istotne. Trudno znieść to, że strzela się gola Manchesterowi United na Old Trafford, a sędzia nie uznaje go, bo stoi 50 metrów od akcji i nie widzi piłki.

To dlatego futbol jest okrutny?
Jest jeszcze masa innych powodów. Futbol się z nami bawi, zawsze jest inaczej, niż się zapowiadało. Niczego nie możemy być pewni, a jak jesteśmy pewni, to on sobie z nami igra, jakby został wymyślony przez jakiegoś złośliwego demiurga. Inaczej niż np. w koszykówce, w świecie futbolu drużyna teoretycznie lepsza może atakować cały mecz, osiągnąć miażdżącą przewagę, stwarzać mnóstwo sytuacji, a i tak przegrać. Coś takiego może spotkać każdego, nie tylko kibica Tottenhamu. Nawet jeśli fanom Barcelony wydaje się, że złapali Pana Boga za nogi, bo związali się z najlepszą drużyną świata, to przychodzi taki Bayern Monachium i zmiata ich zespół z powierzchni ziemi. Bayern, którego przecież również nieraz zmiatano…
Życie z futbolem to życie z klęską albo z jej nieuchronną perspektywą. Przy równoczesnej odwadze zaglądania jej w twarz i podnoszenia się na nowo po upadku. Czyli opowiadając o tym, opowiada się także o wytrwałości, dzielności i wierze, która przenosi góry.

Współczesny futbol to ogromna machina. Czy dorastający młody człowiek zawsze już będzie kibicował Barcelonie, czy jednak wybierze się może na Garbarnię? Gdzie mu będzie bliżej?
Wierzę, że wcześniej czy później pójdzie też na Garbarnię. Moja książka jest coming outem kibica mieszkającego w Polsce, ale związanego z drużyną angielską. Może powinienem wyjaśnić, że kiedy to wszystko się zaczynało, dogorywał PRL. Tottenham stał się wtedy dla mnie funkcją tęsknoty za wolnością, symbolem lepszego świata, jak dla kogoś innego były nim, bo ja wiem, dżinsy z Pewexu. Wybierałem drużynę w sposób wolny, niczego nie wysysałem z mlekiem matki i było mi z tym bardzo dobrze.
Świetnie rozumiem ludzi, którzy mają dość polskiego futbolu: wybór zachodnich drużyn do kibicowania jest w tym sensie wyborem świata, który nie jest tak zdegenerowany i skorumpowany, a w piłkę gra przecież wyjątkowo pięknie. Z drugiej strony, jak już się trochę pojeździ po świecie, odwiedzi Maroko i Włochy, to się odkrywa, że wakacje w Gorcach też potrafią być nadzwyczajne. Widzę ten proces odzyskiwania własnej lokalności w całej masie sfer: okazuje się, że polskie pomidory są pyszne, kupujemy kiełbasę z Liszek i ser z Korycin… W tym sensie wierzę, że odzyskamy zainteresowanie także lokalnymi klubami. Pod pewnymi warunkami jednak. Z jakichś tajemniczych powodów, tabuny działaczy PRL-owskich, które zniknęły z innych dziedzin życia, w piłce mają się świetnie. Bardzo dobrze pamiętam, jak Leo Beenhaker podsumowując swoją przygodę z reprezentacją Polski powiedział zgorzkniały: „Przez cały ten czas nie spotkałem w Polsce nikogo, komu by na polskiej piłce naprawdę zależało”. Nawet jeśli trochę przesadzone, te słowa wciąż nad nami wiszą.

Istnieje stereotyp kibica mężczyzny awanturującego się, z kuflem piwa. Pan nie przystaje do tego stereotypu.
Nie widzę nic złego w piciu piwa, w awanturowaniu się na trybunach już tak, rzecz jasna. Ale mam wrażenie, że to się zmienia. Czas sobie powiedzieć, że także na polskim stadionie można się dobrze bawić i nie zostać zabitym, a niektóre z tych stadionów nie odbiegają od angielskich. Ja wywodzę się ze świata, gdzie kibicowanie jest elementem kultury. Po prostu. I jak ktoś się mnie pyta, dlaczego Anglia, to odpowiadam również, że właśnie tam doświadczyłem takiego mówienia i pisania o piłce. Dyskusja o futbolu może być rozmową inteligentów, toczoną językiem inteligentów, tak samo jak rozmowa o architekturze – ba, może się toczyć przy użyciu tych samych pojęć. Nawet jeśli będzie się toczyć w niszy.

Jakim pan jest kibicem?
Mało plemiennym, ale niezwykle namiętnym. Próbującym pozostać na uboczu wielkiego tłumu, ale odnajdującym w nim twarze przyjaciół. Mam to szczęście, że moja redakcja jest intensywnie kibicowska: nad biurkiem szefa wisi szalik Barcelony i przypuszczam, że jak do tej Barcelony pojechał, to oglądanie Gaudiego było dla niego równie ekscytujące, co wizyta w klubowym muzeum. Chcę przy okazji powiedzieć, że jestem „Tygodnikowi Powszechnemu” bardzo wdzięczny, bo zawsze mogę w niedzielę po południu, kiedy zamykamy numer, mieć dwie godziny na obejrzenie meczu. Nadrabiam to potem siedząc do późnych godzin nocnych nad tekstami oczywiście (śmiech).

Swoim synom będzie pan wpajał miłość do Tottenhamu?
Broń Boże! Jestem świadom tego, że oni potrzebują wzorca i kiedy razem oglądamy piłkę, to są bardzo fajne momenty. Myślę jednak, że oni oglądają nie dlatego, że jest dla nich ważne, kto wygra, tylko dlatego, że widzą, że to jest ważne dla ich ojca, który doświadcza silnych emocji i jest w tym prawdziwy.
Ostatnio ktoś mnie zapytał, jaki mecz najsilniej przeżyłem w życiu. I zrozumiałem, że nie było to żadne przełomowe wydarzenie w historii futbolu, tylko zwykłe spotkanie w środku sezonu. Tottenham grał ze słabiutkim Boltonem, spotkanie było absolutnie do wygrania, ale do 93. minuty było 2:2, aż w końcu Niko Kranjcar zdecydował się na strzał rozpaczy… Eksplodowałem dziką radością i pamiętam, że przytulony do mnie na fotelu syn najpierw poczuł się tym moim wybuchem lekko zdezorientowany, ale potem sam zaczął się cieszyć jak wariat. Po prostu: bardzo chciał być ze mną, a ja poczułem, że jestem z nim… Rozmawiamy naprawdę o piłce nożnej (śmiech). O tym, że także dzięki futbolowi ojciec i syn mogą być bardzo blisko.
Z drugiej strony jednak, doświadczenie rodzicielstwa polega przecież na tym, że pokazuje się dziecku siebie, ale równocześnie cały czas się je puszcza, uwalnia, pozwala mu być sobą. Więc od samego początku oswajam się z myślą, że moi synowie wybiorą do kibicowania inne drużyny.

Czy wyobraża pan sobie sytuację, że piłkarz, idol kibiców, uwielbiany przez tłumy, dokonuje coming outu i obwieszcza światu, że jest gejem?
Kilka razy to się już wydarzyło, choć nigdy na najwyższym poziomie. Parę miesięcy temu w Anglii opowiedział o swojej orientacji Robbie Rogers, reprezentant USA, ale rozwiązał kontrakt z dotychczasowym klubem i wrócił za ocean. Kilkanaście lat wcześniej popełnił samobójstwo Justin Fashanu, którego kariera załamała się po coming oucie. O atmosferze szatni trochę już mówiliśmy: mogę wymienić niejeden przypadek, kiedy homofobiczny żart trenera czy takiż atak z trybun, mobilizuje zawodnika do lepszej gry. „Ruszasz się jak pedał” – powiedział trener George Graham do napastnika Leeds, Jimmiego Floyda Hasselbainka, a Hasselbaink mówi, że to był dla niego przełom: ten komentarz tak go dotknął, że zaczął intensywniej walczyć o piłkę.

Dlaczego piłkarze o orientacji homoseksualnej muszą się ukrywać?
Śledziłem sporo dyskusji kibicowskich, w których fani zastanawiali się: „Co by było, gdyby nasz ukochany środkowy napastnik okazał się gejem?”. Odpowiedź była z jednej strony optymistyczna: „Oczywiście, że byśmy się z tym pogodzili”. Z drugiej strony jednak od razu podnoszono, że kibice rywali chcieliby naszego idola zlinczować.
Na razie trzeba uznać za postęp sam fakt, że się głośno o tym mówi. Niedawno zabrał głos bramkarz Manchesteru United Anders Lindegaard, cytowała go aprobatywnie cała prasa. Na następny krok – deklarację którejś z supergwiazd i przetrwanie przez nią później (nie miejmy złudzeń) fali nienawiści – trzeba będzie jednak trochę poczekać.

Piłkarze w ostatnim czasie w ogóle bardzo się zmienili.
Kilkanaście lat temu mieliśmy do czynienia z ludźmi, którzy robili karierę, mieli pieniądze, ale ich rozrywki pozostawały w jakimś sensie proletariackie. Chodzili do pubów, spotykali tam swoich kibiców. Teraz mamy do czynienia z ludźmi z ewidentnie innej klasy społecznej, żyjących na jakichś szklanych górach, do których zwykli śmiertelnicy nie mają wstępu. Ci najwięksi, jak David Beckham czy Cristiano Ronaldo, stają się przedmiotami uwielbienia, ze strony obu płci zresztą. Są tego doskonale świadomi, budują własne marki, zarabiają na kontraktach reklamowych, epatują własną seksualnością… Są po prostu ikonami masowej wyobraźni, tak samo jak muzycy rockowi. Warto jednak pamiętać, że ikony masowej wyobraźni też cierpią, są samotne, popadają w depresję, nie radzą sobie z momentem, w którym ich wielka kariera się kończy. O tym ludzkim obliczu naszych idoli sporo piszę w swojej książce.

Co jest według pana istotą futbolu?
Miałbym ochotę powiedzieć, że ja, czyli kibic. Nie klub, nie piłkarze, nie puchary i nie pieniądze, tylko człowiek, który to wszystko najgłębiej przeżywa. Jurij Andruchowycz napisał, że futbol jest fatamorganą: „Idziesz i idziesz do postawionego celu, a kiedy go osiągasz, to następnego dnia okazuje się, że tylko ci się zdawało, że go osiągnąłeś”. Ale futbol jest fatamorganą także w tym sensie, że jest ułudą, którą tworzymy we własnych głowach. Mecze, które już obejrzeliśmy, mieszają się z tymi, które się dopiero odbędą, a o których bez przerwy fantazjujemy. Niekończące się dialogi z piłkarzami, trenerem czy sędzią, toczone w wyobraźni. Nadzieje, że następnym razem – jeśli nie w przyszłym życiu, to chociaż w następnym sezonie – na pewno się uda. Moim ulubionym momentem transmisji meczu piłkarskiego jest ten, kiedy piłkarze stoją jeszcze w tunelu i czekają, żeby wyjść na boisko. Wtedy wszystko może się jeszcze wydarzyć – nawet wygrana Tottenhamu, proszę pani.

Rozmawiała: Anna Chodacka

Anna Chodacka
Polecamy

Powiązane Artykuły