Tak mało mamy już zagadek, wszystko widzieliśmy, wszystko znamy, tak mało rzeczy nas zaskakuje. Dzięki internetowi i innym mediom wiemy, jak wygląda ziemia, a tu proszę! Bach i ja nie wiem, co jest na zdjęciu! Kacper Kowalski, zdobywca World Press Photo, patrzy na świat z góry. A potem go dla nas fotografuje
W jaki sposób robi się zdjęcia lecąc w tym samym czasie na paralotni?
Kacper Kowalski: Latam od osiemnastu lat, za pomocą dwóch urządzeń. Jedno z nich to paralotnia z silnikiem, czyli motoparalotnia, a drugie urządzenie to wiatrakowiec. Jest on o tyle ciekawy, że to skrzyżowanie helikoptera z samolotem. Do fotografowania stosuję typowy sprzęt reporterski. Aparat jest przyczepiony do uprzęży za pomocą karabińczyka, po to, żeby nie spadł na dół, jeśli wypadnie z ręki. Lubię robić zdjęcia z niewielkiej wysokości, zazwyczaj 100 – 150 metrów, i jest to wspólna perspektywa dla wszystkich moich zdjęć.
Czego nie widać z dołu? Co pana najbardziej zaskoczyło?
Widać wszystko to, co ktoś próbuje ukryć za wysokim płotem. Często jest tak, że mamy piękne ogrodzenie, a za nim bałagan. Widać, że nasz kraj jest piękny, bogaty, zaskakujący i zróżnicowany. Widać to, że coraz więcej ludzi, nawet na głębokiej prowincji, dba o wygląd otoczenia, w którym mieszka. Gospodarstwa są coraz lepiej uporządkowane, coraz czystsze i przyjemniejsze.
Czym się pan kieruje robiąc zdjęcia?
Staram się nie wartościować i nie oceniać, tego co widzę, bo bardzo często okazuje się to trudne. Mamy zdjęcia przedstawiające jakieś zjawiska przyrodnicze, które na pierwszy rzut oka przedstawiają coś toksycznego np. sinice, a po bliższym przyjrzeniu się, okazują się być czymś innym – zielenicami, które można wykorzystywać leczniczo. Moje zdjęcia to proste obserwacje, wąskie kadry pokazujące ziemię, taką jaka ona jest. Kompozycja musi być zbudowana harmonijnie. To jest dla mnie ważne, ponieważ używam tego elementu, jako klucza do budowania przekazu. Jeśli człowiekowi podoba się to, co widzi, to bardziej odpływa w refleksję, niż zabiera się za analizę, co dokładnie jest na zdjęciu. Zaczyna się wartościowanie i szukanie odpowiedzi. Ja tych odpowiedzi staram się nie dawać, po to żeby pozwolić ludziom na zabawę z wyobraźnią.
Które polskie miasto wygląda z góry najlepiej?
Gdynia jest świetnie rozplanowana. To bardzo piękne miasto, bo z jednej strony wchodzi w nie port, a z drugiej strony miasto pirsami wchodzi w morze. Z tyłu są górki i doliny obrośnięte lasem parku krajobrazowego, którego nie można naruszyć. W związku z tym, Gdynia nie może się rozwijać ani w stronę wody, ani w stronę lasu. Nie ma tego całego bałaganu pomiędzy ścisłym centrum, a przedmieściami, gdzie zaczynają się warsztaty, fabryki, ogródki działkowe. Gdynia jest przepiękna z lotu ptaka.
Który projekt był dla pana najbardziej znaczący? Oczywistą odpowiedzią wydaje się być cykl zdjęć pokazujący powódź w Sandomierzu z 2010 roku, bo trudno było się panu odciąć od tego, co działo się na dole…
To był trudny projekt, bo fotografowałem katastrofę i żywioł, który niszczył ludziom dobytek. Wiedziałem, że za pomocą klucza, który jest estetyczny, opowiadam o powodzi, co niektórych ludzi bulwersowało i było kontrowersyjne. Bo nagle obserwator zdjęcia dochodził do wniosku, że podoba mu się zdjęcie powodzi. W ten sposób docierałem do jego emocji i teraz pytanie, dlaczego go to wkurzało? Uważam, że jeśli opowiadamy o trudnych rzeczach, to lepiej robić to w piękny sposób, najlepszy, jak się potrafi. To wzmacnia przekaz takiego zdjęcia, a nie go osłabia.
W sierpniu razem z Polską Agencją Fotografów Forum otwarliście na sandomierskim rynku wystawę „Powódź z nieba” pokazującą pana zdjęcia.
To był dzień, kiedy w dwa miesiące po pierwszej fali powodziowej, przez miasto przechodziła kolejna. Na szczęście wały wytrzymały. Zanim otwarliśmy wystawę, zadaliśmy psychologom kilka pytań, m.in.: czy pokazanie tych zdjęć nie zrobi mieszkańcom krzywdy. Wszyscy odpowiadali, że nie. Jeśli ktoś, kto stracił wszystko, przyjdzie na wystawę i ujrzy skalę zniszczeń, uświadomi sobie, że żywioł dotknął nie tylko jego i była to sytuacja, w której człowiek jest bezradny, to temu widzowi będzie łatwiej to zrozumieć. Takie doświadczenie pozwoli mu zmierzyć się z sytuacją i przepracować ją. Oczywiście, łatwo mówić, ale takie są współczesne trendy psychologii związane z wychodzeniem z trudnych przeżyć. Kiedy zrozumie się, co się stało, można pójść do przodu. Mimo tych założeń nie wiedziałem, co się stanie. Czy na przykład, ktoś w trakcie wernisażu nie wpadnie w histerię albo nie da mi w zęby.
Tak się nie stało…
Sandomierzanie bardzo dobrze przyjęli wystawę. Pozytywny odbiór tego, co robię, następował już wcześniej, bezpośrednio po lotach. Lądowałem w jakimś miejscu w pierwszym dniu powodzi i podchodzili do mnie ludzie, pytając co u sąsiadów, rodziny, znajomych. Nie działała sieć telefoniczna, nikt nic nie wiedział. Nie wiadomo było, jaka jest skala zniszczeń. Część osób miała rodzinę na wzgórzach starego Sandomierza po lewobrzeżnej części Wisły. To małe miasto, wszyscy się znają, więc ludzie prosili, żeby pokazać im zdjęcia. Chcieli zobaczyć, co się dzieje.
Potem, w trakcie wernisażu, przychodzili turyści. To było ważne dla burmistrza Sandomierza, żeby podkreślać, że stary Sandomierz, ten turystyczny, jest niezniszczony. I w ten sposób zachęcać do przyjazdów, bo spadek liczby gości powodowałby jeszcze większe kłopoty dla miasta i mieszkańców. Mieszkańcy przychodzili i snuli swoje opowieści, o tym co się stało. Ta wystawa cały czas jest eksponowana na rynku w Sandomierzu.
Na mnie duże wrażenie zrobiło zdjęcie zatopionego cmentarza, na którym nie widać nagrobków, tylko rząd krzyży wystających spod wody…
To było świadome zagranie. Jak oglądam zdjęcia powodzi, to najczęściej są to fotografie domów, ludzie stoją na ganku, jakiś strażak podaje chleb powodzianom, ktoś wynosi dziecko na barana, ewakuowane są zwierzęta, starsi ludzie. Tego typu kadry. To zawsze jest czyjś dom, ale nie mój. Zalało tych ludzi. Media codziennie pokazują drastyczne sceny, to nas nie dotyczy i nie dotyka. „Szkoda, szkoda” i tyle. W momencie, kiedy robię zdjęcie cmentarza, a wszystkie cmentarze w Polsce wyglądają podobnie, to nagle okazuje się, że zaczynam docierać do emocji. Przełamuje się warstwa ochronna, która broni nas przed emocjami i empatią. Dlatego robiłem zdjęcia miejsc, które są wszędzie podobne: kościołów, cmentarzy, placów zabaw dla dzieci, dworców kolejowych, itd. Za pomocą takich punktów zbornych, które są symboliczne i podobne wszędzie, można przełamać znieczulicę, która powstaje ponieważ codziennie widzimy w mediach nieszczęścia.
Jako temat najbardziej interesuje pana styk działań człowieka z naturą. Czy z góry można zobaczyć, kto wygrywa w tym zderzeniu?
Nie podam odpowiedzi na to pytanie. Pokazuję cechy, nie pokazuję wad ani zalet. Jak patrzę na piękny las, to on wydaje mi się naturalny, ale równie dobrze może to być przemysłowa hodowla drewna. Co to znaczy „środowisko naturalne życia człowieka”? Ludzie są hipokrytami i bardzo szybko i ładnie tłumaczą sobie swoje złe zachowania. To tak, jak z tym prosiaczkiem z Macro – jak go widzę całego zafoliowanego, to mi to przeszkadza, ale jak mam szynkę na świątecznym stole, to się nią zajadam i mi smakuje. Nie zastanawiam się nad tym, gdzie ta szynka była chwilę temu. Sam nie zabiję karpia, kupię go pokrojonego, ale nie zastanawiam się nad tym, skąd on się wziął. On po prostu rośnie w supermarkecie… I tu bardzo szybko zaczynamy wchodzić w świat polityki. Są naukowcy, którzy twierdzą że efekt cieplarniany to kwestia naturalnego cyklu ziemi i większą szkodę robią samoczynnie wydostające się gazy z miejsc, gdzie są wulkany, glony albo hodowla bydła. A inni przekonują, że emisja jest tak wielka przez działalność człowieka. Trudno znaleźć prawdę w tym wszystkim. Podobnie jest z turbinami wiatraków, które z jednej strony są ekologiczne, z drugiej zabijają ptaki, a z trzeciej bilans energetyczny jest cały czas ujemny, bo więcej energii kosztuje wyprodukowanie takiego wiatraka niż on sam przynosi. Ludzie, którzy przeciwko temu protestują, sami nie są w stanie żyć nie używać energii elektrycznej, więc jest to cały czas ping-pong argumentów. Z powyższych powodów nie chcę oceniać, nie chcę być ani pro-ekologiczny, ani pro-przemysłowy, bo każdy powinien sam stwierdzić, czy coś jest dobre czy złe. Temu między innymi służy wystawa i album „Efekty uboczne” (premiera albumu Kacpra Kowalskiego miała miejsce 10 stycznia 2013 – przyp. red.), który jest tak złożony, że zdjęcia można oglądać pionowo w dół, albo patrzeć na nie z dowolnej strony. I zdjęcia oglądane z różnych stron, mogą przywodzić na myśl inne rzeczy.
Czy często fotografuje pan znaki zostawione przez człowieka? Takie, jak napis „dupa” namalowany na dachu lotniska Okęcie przez kogoś z ekipy budowlanej?
To się dzieje cały czas. Człowiek ma nieodpartą, zakorzenioną gdzieś głęboko, potrzebę zostawiania śladów. Człowiek pierwotny zdobił groty, w których mieszkał. Ludzie w kościele drapią ławki, w których siedzą, rozmawiając przez telefon łapią długopis i rysują szlaczki. Mówi się: „muszę po sobie coś zostawić”, to jest takie ludzkie. Ale właśnie, czy naprawdę muszę? Czy jestem lepszy, jeśli coś po sobie zostawię? I co to ma być? Ta potrzeba to cecha ludzka, która z jednej strony daje gigantyczny napęd do tego, żeby istniał postęp, a z drugiej strony, gdy nie ma granic, to chęć zmian prowadzi do absurdu i wynaturzeń. Historia jest pełna tego typu przykładów, wystarczy wspomnieć systemy dyktatorskie.
Ludzie widzą na pana zdjęciach to, co tam jest, czy dorabiają przeróżne historie?
Dorabiają i to jest piękne. Dlatego zdjęcia na wystawie w Leica Gallery (ostatnia wystawa indywidualna Kacpra Kowalskiego – przyp. red.) były niepodpisane. W albumie są oznaczone współrzędnymi geograficznymi. Jeśli ktoś będzie ciekawy, to sprawdzi. Przez to, że mamy google maps i coraz prężniej porozumiewamy się językiem rysunkowym, to dziś moje zdjęcia są lepiej odczytywane, niż byłyby 10 lat temu. Pracowałem w zawodzie architekta przez 4 lata. Dekadę temu był kłopot z wyobraźnią przestrzenną u moich klientów, gdy próbowało się coś narysować. Teraz jest zupełnie inaczej, dlatego tym większa jest wartość tych zdjęć, jeśli nie wiadomo, co na nich jest. Tak mało mamy już zagadek, wszystko widzieliśmy, wszystko znamy, tak mało rzeczy nas zaskakuje. Dzięki internetowi i innym mediom wiemy, jak świat wygląda, a tu proszę! Bach i ja nie wiem, co jest na zdjęciu. Tym należy się upajać, bo w takich momentach zaczyna działać wyobraźnia, można odpłynąć w interpretacjach. Podobnie jak po filmach Lyncha, kiedy to, co pozostaje to jedynie impresja. Wiem, że film mi się podobał, ale o czym to było? Nie mam pojęcia. Ludzie bardzo szybko dokonują ocen: bohater jest dobry lub zły, potem musi nastąpić jego przemiana, żeby fabuła była ciekawa, ale bardzo szybko szufladkujemy. Jest Pan Zły albo Pan Dobry, ale tak naprawdę dopiero wtedy, kiedy tego nie wiadomo, robi się ciekawie.
Albo czuje się niepokój. Tak, jak kiedy widzi się zdjęcie przedstawiające drogę w zimie, a obok, no właśnie, nie wiadomo, czy drzewa, czy krę…
To obciążenie społeczne, że ja muszę wiedzieć, muszę znać nazwiska, wydarzenia, muszę mieć opinię. Dla mnie bardziej pożądana jest sytuacja, kiedy ktoś widzi moje zdjęcia i mówi: nie wiem, co to jest, może podyskutujemy, co to może być. Wtedy dzieją się fajne rzeczy.
Rozmawiała: Joanna Jałowiec
*Kacper Kowalski specjalizuje się w fotografii z lotu ptaka. Wykorzystując niezwykłą perspektywę i kontrolę nad obrazem, jaką posiada będąc jednocześnie fotografem i pilotem, pokazuje niedostępne na co dzień naturalne pejzaże i krajobrazy miejskie. Tak powstają odrealnione, niemal graficzne fotografie – obrazy, przedstawiające wzory, symetrie i asymetrie tworzone przez człowieka i naturę. Kowalski otrzymał nagrody i wyróżnienia w najważniejszych polskich i międzynarodowych konkursach fotograficznych: World Press Photo, Picture of The Year International (POYi), Grand Press Photo, Nikon Photo Contest International, National Geographic, Sony World Photography Award, International Photography Awards (IPA),Best Of Photojournalism (NPPA).
www.kacperkowalski.pl