Finał zbyt wielu błędów

Choć wprowadzono niebywałe środki ostrożności, podczas środowego finału Pucharu Polski doszło do zbyt wielu rzeczy, które nie powinny mieć miejsca. Ogrom pirotechniki, niebezpieczne strzelanie rakietami i niebezpieczny brak strategii zarządzania tłumem to największe problemy.

Cała piłkarska Polska żyje środowym finałem Pucharu Polski i nic w tym dziwnego. Każdy mecz w naszym kraju z widownią prawie 50 tys. osób to duże wydarzenie, a do tego zebranie w jednym miejscu po 10-11 tysięcy kibiców dwóch drużyn klubowych musi podnieść temperaturę wydarzenia. Przeważająca część meczu pomiędzy Legią Warszawa a Arką Gdynia upłynęła w dobrej, choć faktycznie gorącej atmosferze, w dodatku z efektownymi oprawami.

Z efektownością można jednak przesadzić, o czym świadczy gigantyczne zadymienie stadionu aż trzykrotnie podczas jednego meczu. Dwa razy „rozpalili” swoje sektory kibice Legii, raz gruby dym spowił północną trybunę Arki. Mniejszych porcji dymu było więcej, ale po tych trzech sędzia musiał wstrzymywać grę, tak gruba była chmura. Przez to część osób, zwłaszcza z dziećmi, pouciekała z trybun przed duszącymi oparami.

Dlaczego tak dużo dymu? O to trzeba by zapytać kibiców, którzy – według PGE Narodowego – próbowali wnieść na stadion aż 2,5 tys. materiałów pirotechnicznych. Operator stadionu przyznaje, że udało im się odpalić „tylko” 400 sztuk. To i tak ogromna liczba, biorąc pod uwagę wprowadzone środki ostrożności.

Oprawy meczowe Legii i Arki przechodziły przez kontrolę nawet 4 godziny, wliczając ręczne przeszukania, psy tropiące, a nawet skanery wypożyczone w ostatniej chwili z lotniska na Okęciu! Z kolei kibice wchodzący na trybuny przechodzili aż trzy kontrole biletów i przeszukania (przynajmniej w teorii, z praktyką było gorzej). I mimo to udało się wnieść prawie wszystko, co kibice chcieli.

Zadymienie samo w sobie nie jest wielkim zagrożeniem, choć może powodować duszności czy kaszel. Dym z rac jest co prawda toksyczny, ale nie bardziej niż wiele innych wdychanych przez nas regularnie. Jedna wizyta na meczu zagrożeniem dla zdrowia być nie powinna, nawet jeśli ktoś cierpi na astmę.

Najcięższy grzech związany z pirotechniką nie dotyczy jednak ognia z rac czy dymu z kolorowych świec, ale rakiet wystrzelonych przez jedną lub dwie osoby pod koniec drugiej połowy. To skrajnie niebezpieczne zachowanie doprowadziło do zniszczenia elementów dachu, telebimu i zapalenia się fragmentu siatki. A mogło być znacznie gorzej, ponieważ w minionych latach właśnie odpalanie rakiet prowadziło do śmierci trafionych nimi widzów w Portugalii, Francji, Hiszpanii i Boliwii.

Arka Gdynia już odcięła się i potępiła osoby zagrażające życiu innych, natomiast stowarzyszenie kibiców Arki na razie nie. A to właśnie postawa kibiców wobec takich zachowań jest najważniejsza. Tak długo, jak oni to aprobują, problem narażania innych dla źle pojętej rywalizacji nie zniknie.

Niestety, błędy po swojej stronie mają też organizatorzy. Przed meczem ogromną grupę ponad 10 tys. kibiców Arki na stadion wpuszczały dosłownie trzy osoby. Nie miało tak być, ale stało się wskutek zawalenia barierek pod naporem tłumu. To tylko spotęgowało problem, a stojący w pełnym słońcu i ogromnym ścisku fani dosłownie mdleli. Dzieci, wózki i osoby niepełnosprawne były na rękach przenoszone w bezpieczne miejsce, a omdlewającym fanom pomocy musieli udzielać ratownicy medyczni.

Takie sceny nie powinny mieć miejsca nawet w sytuacji awaryjnej, jaka niewątpliwie miała miejsce. Na szczęście nikomu nic poważnego się nie stało, ale to scenariusz przerabiany zbyt często, by nie wyciągać wniosków. Na całym świecie ludzie giną właśnie w takim niekontrolowanym ścisku i można tylko się cieszyć, że tym razem do niczego poważnego nie doszło.

Redakcja Magazynu
Polecamy

Powiązane Artykuły