Kiedyś to była Honda Gold Wing, dziś to nieustraszona maszyna śmierci. No dobra, w nazwie marki (dosłownie: Maszyny Śmierci z Londynu) jest trochę przesady, ale ich najnowsza kreacja pracuje solidnie na reputację producenta.
O motocyklach custom rzadko zdarza nam się pisać, ale jak już się zachwycimy, to napatrzeć się nie można. Dzisiejszy model jest jedyny w swoim rodzaju z więcej niż jednego powodu. Po pierwsze, dotarł do warsztatu Death Machines of London (DMOL) jako nienaruszona Honda Gold Wing z 1977 roku. Dla miłośników Gold Wingów to prawdziwy rarytas, ale DMOL miał dla nich krótki przekaz: „A, dla miłośników historycznych Gold Wingów. Kiedy dostaliśmy go, był jak spod igły. Przez jakieś cztery minuty”.
Rozebrany do szczętu motocykl najpierw powstał na wystawę w 2018 roku, ale był bardzo niedoskonały i tylko wyglądał, nie bardzo nadawał się do jazdy. Firma więc znów rozebrała go do zera i zaczęła budować od nowa. Inspiracją od początku był archetyp japońskiego samuraja, stąd nazwa pojazdu: Kenzo. Nie chodzi bynajmniej o markę, ale o Kenzo Tadę. Ten kierowca wyścigowy był pierwszym Japończykiem, który ścigał się na Wyspie Man. By dojechać na wymarzony wyścig podróżował aż 40 dni.
Determinacja Kenzo Tady doskonale wpisuje się w etos samuraja, choć stylistycznie DMOL sięga znacznie głębiej, do historycznych zbroi samurajów. Stąd właśnie zachodzące na siebie aluminiowe płaty i ostry „jak katana” czarny front. Do tego silnie tłoczona, formowana skóra siedziska, przywodząca na myśl grube szaty noszone pod zbroją.
Kenzo to wyjątkowe połączenie ręcznie formowanych elementów aluminium, odlewów i skrajnie precyzyjnego druku 3D. Łączenie elementów o tak różnym poziomie precyzji było – jak twierdzą producenci – niemałym wyzwaniem. Wszystko musi wszak pasować do siebie idealnie, to jedyny motocykl w swoim rodzaju. Wrażenia drapieżności dopełniają cienkie hologramowe lampy, wykonane w Kalifornii właśnie dla potrzeb tego pojazdu.
Zresztą, siłą tego motocykla jest nie tylko jego atletyczna sylwetka, ale i skupienie na detalach. Cała zabudowa pasuje do siebie jak ulał, światła wtapiają się w nią idealnie, a zwieńczeniem całości jest zegar pokazujący prędkość. Wyrzeźbiony w nim smok pochodzi z XVIII-wiecznej szkatułki na biżuterię, w tej wersji stanowiąc gablotę dla ekspozycji osiągów.
Jedno, co uspokoi miłośników tradycyjnych Gold Wingów, to szacunek dla kluczowych elementów pierwotnego produktu. Rama co prawda została wydłużona i nachylona pod nieco innym, bardziej drapieżnym kątem, ale zmiany są bardzo niewielkie. Z kolei silnik został zachowany dosłownie w stanie wyjściowym – choć rozmontowany i skręcony na powrót – i jest odważnie eksponowany. Jedynie wydechy zostały zmienione i podcięte.
Zdjęcia: Ivo Ivanov, Death Machines of London