Gwiazda głośnego, obsypanego nagrodami filmu Tomasza Wasilewskiego „Płynące wieżowce”, o polskim kinie, roli geja oraz miłości – Mateusz Banasiuk
Jak odebrano „Płynące Wieżowce” za granicą?
Mateusz Banasiuk: Jedyna różnica jest taka, że kiedy pada tekst o tym, że Wasilewski najgorzej grał podczas meczu (reżyserem „Płynących wieżowców” jest Tomasz Wasilewski – przyp. red.) to w Polsce widzowie wiedzą, że jest też taki piłkarz (Marcin Wasilewski – przyp. red.). Za granicą nikt tego żartu nie rozumie. Ale wracając do tematu, to reakcje były podobne i to niezależnie od kraju. Czasami, gdy gram spektakl po kilkadziesiąt razy, za każdym razem widownia może zareagować inaczej, czasem ludzie mają zły nastrój, czasem pogoda jest brzydka, itd. Jak do tej pory po filmie widownia reaguje bardzo dobrze. Po seansach, zwykle mam spotkania z widownią i one są bardzo żywe, choć na początku oczywiście widzowie są wyciszeni, bo film kończy się mocnym akcentem. Reasumując, te reakcje są bardzo dobre, co cieszy, bo ten film pokazywany był właściwie na całym świecie, na każdym kontynencie, m.in., w NY, Toronto, Zurichu, Monachium.
Co ciekawego wydarzyło się podczas tournee z filmem po festiwalach zagranicznych?
Miałem fajną przygodę w Zurichu. Film „Płynące wieżowce” startował w konkursie głównym i tam zostałam zaproszony na sesję zdjęciową przez fotografkę, która robiła zdjęcia m.in. hollywoodzkim gwiazdom, takim, jak choćby John Travolta. Kiedy byłem u niej w studiu, to faktycznie na ścianach wisiały same hollywoodzkie sławy plus piękne modelki, i w końcu nawet ja się tam znalazłem! Ja zawsze bardzo się „spinam” na sesjach zdjęciowych, i ta oto pani fotograf, która robiła niedawno kampanię dla producenta fantastycznych win, miała u siebie kilka butelek, odkorkowała je, poczęstowała mnie i tak minął mi stres, a sesja się udała.
Gdybyś miał jednym zdaniem opowiedzieć o czym są „Płynące wieżowce”
Nie będę w ten sposób robił, bo to bardzo spłaszczy całą historię.
Ludzie i tak spłaszczają, i tak będą mówić, że jest to film o gejowskiej miłości.
A niech mówią! Uważam, że mają do tego prawo, choć większe mają ci, którzy film widzieli, od tych, co go nie widzieli. Zazwyczaj w ten sposób mówią właśnie osoby, które filmu nie widziały. Nie chcę w żaden sposób też bronić tego obrazu. Ja go zrobiłem, to jest zamknięty rozdział, a teraz niech każdy sobie o nim myśli, co chce.
Ok, rozumiem, natomiast bardziej chodziło mi o to, że dla mnie „Płynące wieżowce” to jest po prostu historia nieszczęśliwej miłości. Słowo „gej” by się tu nie pojawiło. To jest historia o uczuciu. Poza tym, pewnie często porównują was do historii „Brokeback Mountain”. Pojawiają się głosy, że główni aktorzy zostali dobrani na wzór tego, jak to zrobił Ang Lee.
Ja nie mam z tym problemu, bo „Brokeback Mountain” to jest świetne kino. Film poruszający temat miłości homoerotycznej na taką skalę! Tych filmów było już sporo. W ubiegłym roku również trafiłem na kilka takich obrazów na festiwalach. Ostatnio w Niemczech powstał film o miłości policjantów i jak oglądam trailer, to widzę pewne podobieństwa do naszego. Jednocześnie uważam to za czysty przypadek, że ludzie w pewnych zakątkach świata myślą podobnie. Widocznie to jest jakiś język naszych czasów, to, co czujemy dzisiaj. Kino czy teatr zawsze przecież starały się odzwierciedlać nastroje społeczne ludzi. Teraz przecież nie robimy filmów typu „Człowiek z marmuru” bo byłoby to nieaktualne.
To zdecydowanie nie jest moment na takie kino. A wydaje mi się też, że dopiero po jakimś czasie można stwierdzić czy film się broni czy nie.
Film przede wszystkim musi się podobać! Oprócz historii, którą porusza, ważne są zdjęcia, to jak aktorzy zagrali, czy ten obraz jest prawdziwy, wiarygodny. Bardzo wiele czynników składa się na to czy film się podoba czy nie. Kiedy robiliśmy „Płynące wieżowce” to nie było tak, że mieliśmy gotowy przepis na dobry film. Zadajesz sobie pytania, a potem konfrontujesz to z rzeczywistością.
A ty kiedy zmierzyłeś się z gotowym obrazem?
Moja pierwsza konfrontacja z tym filmem miała miejsce w Nowym Jorku na festiwalu. Wcześniej go nie widziałem, byłem bardzo podekscytowany i na równi zestresowany. Po filmie byłem przede wszystkim w wielkim szoku, nie umiałem nic na jego temat powiedzieć. Na drugi dzień też poszedłem go oglądnąć i też byłem zestresowany. Dopiero teraz, po pewnym czasie, staram się na niego jakoś obiektywnie spojrzeć, bardziej jako widz. Mimo, że wiem jaki ma kontekst, pamiętam, jak kręciliśmy konkretne sceny, pamiętam, która to była godzina, wszystkie uwagi reżysera, jak zimna była woda w jeziorze (śmiech). Miałem fantastyczną ekipę na planie, za każdym razem kiedy wychodziłem z tej lodowatej wody to dostawałem ciepłą herbatę i okrywano mnie kocami (śmiech). Woda w Zalewie Zegrzyńskim była tak zimna, że nawet nie zwracałem uwagi na to, jak jest brudna. Wszyscy byli w kurtkach puchowych a ja byłem na golasa w jeziorze…
Jakie sceny w filmie sprawiły ci największą trudność?
Nie chcę tak na to patrzeć. Musiałem na ten film spojrzeć jak na całość. Sceny intymne były dla mnie tak samo ważne, jak każde inne, jak bieganie, pływanie czy mówienie. One miały swoje zadanie do spełnienia i nie bez powodu znalazły się w scenariuszu, miały sens, powodowały jakieś konkretne reakcje u bohaterów, albo odwracały sytuację, albo były punktem kulminacyjnym, itd. Każda scena była po coś.
Czy sceny intymne były najtrudniejsze?
Nie, ja do nich podchodziłem jak do całej roli. Nie odpuszczałem żadnej sceny, nawet najmniejszego detalu. Poza tym często bywa tak, że tak naprawdę jakieś błahe sceny sprawiają najwięcej trudności. Zwykłe przejście na przykład, jakieś leżenie jest bardzo trudne czasem (śmiech). Wbrew pozorom sceny, które wyglądają na najtrudniejsze, wcale takimi nie są. Na pewno mogę powiedzieć, że sceny z wysiłkiem fizycznym były dla mnie ciężkie. W filmie ciągle biegam, pływam, ćwiczę. Ja nie trenowałem biegania, tylko pływanie, po czym okazało się, że na planie cały dzień muszę biegać, a potem trzy dni do siebie dochodziłem (śmiech).
Jak długo zajęło ci zdecydowanie się czy zagrać w „Płynących wieżowcach”.
W ogóle mi nie zajęło (śmiech). Poszedłem na casting, reżyser do mnie zadzwonił, zdecydowałem się od razu. Nie boję się grać takich ról. Taki scenariusz jak do „Płynących wieżowców” to jest „to” dla czego ja zostałem aktorem.
Czy ktoś odradzał ci grę w tym filmie? Bo kontrowersyjny? Bo cię zaszufladkują?
Nie bałem się takiej łatki. Zagrałem już sporo ról, bardzo różnych. Jeżeli ktoś jest bardziej uważnym widzem to wie, że można mnie oglądać w teatrze czy w telewizji.
Ale to jest rola, po której z pewnością będziesz bardziej kojarzony.
Nie do końca. Widzowie bardziej będą mnie znali z seriali.
Ale „Płynące wieżowce” to taki film, który na pewno nie przejdzie bez echa. Ma dużo zarówno dobrego, jak i złego PRu.
I bardzo dobrze. Nie chcę robić rzeczy, które polecą w próżnię. To jest dla mnie wielki żal, kiedy widzę, że jacyś twórcy włożyli w coś mnóstwo serca i energii, a potem nikt tego nie ogląda. Po to coś robię, żeby to dotarło do jak największej ilości osób. Jeżeli to jest kontrowersyjne, wzbudza emocje, mówi się o tym, to jest to dla mnie komplement.
Wspominałeś, że dla takich ról jak w „Wieżowcach” zostałeś aktorem. A dokładniej dlaczego? Wewnętrzna potrzeba? Misja?
Absolutnie nie czuję w sobie żadnej misji, nie chcę zmieniać świata. Jest część mnie, która chciałaby, żeby ten świat był lepszy, bardziej tolerancyjny, itd. Ale to nie jest zależne od aktorstwa. Tak ostatecznie, to nie wiem dlaczego zostałem aktorem (śmiech). Ciągnęło mnie w tym kierunku, spróbowałem i kiedy byłem na planie, po prostu poczułem, że żyję. Czasami jest tak, że coś się robi i to się nie sprawdza. A u mnie jest tak, że robię coś i to faktycznie przekłada się na drugą stronę. Kiedyś miałem z tym problem, w szkole teatralnej, że to, co ja czułem, niekoniecznie przechodziło na widza. Teraz jest z tym lepiej. Dlaczego dla takich ról chcę pracować? Bo to jest rola, nad którą muszę się zastanowić, którą muszę przemyśleć bardzo dogłębnie, która wymaga ode mnie mobilizacji szarych komórek, mojego ciała, mojego czasu, która angażuje innych ludzi.
Ok, ale rachunki się same nie płacą.
No na pewno za ten film nie kupię sobie samochodu (śmiech). Aktorstwo jest dziś zawodem pół-hobbystycznym (śmiech).
Tak jak dziennikarstwo!
Nie jest źle. Dużo pracuję w telewizji, co zapewnia mi stabilizację finansową. Ja się czuję dosyć komfortowo z pieniędzmi, które zarabiam, zresztą nigdy o nich jakoś za specjalnie nie myślałem, może dlatego, że pracuję od dawna. W każdym razie, dlatego mogę pozwolić sobie na filmy w stylu „Płynących wieżowców”, bo pracuję w TV. Dlatego nie rozumiem aktorów, którzy ją eliminują z góry. Oczywiście uważam, że pewnego rodzaju selekcja musi być, bo ja też nie przyjmuję wszystkich ról, jakie dostaję.
Nawet w kiepskim serialu można zagrać dobrą rolę.
Różnie to bywa. Ja czasem nie jestem w stanie znieść na planie ludzi, którzy nie mają pojęcia, o tym, co mówią. Kiedyś się na to nabierałem, teraz, kiedy jestem bardziej doświadczony, to pewne rzeczy są dla mnie nie do zniesienia i strasznie się męczę, i po prostu nie chcę pracować ze złymi reżyserami.
Co cię najbardziej denerwuje, irytuje, zniechęca we współczesnej produkcji filmowej w Polsce?
Nic! Ja jestem wielkim wielbicielem polskiego kina, uważam, że polskie filmy są świetne. W poprzednim roku w Gdyni obejrzałem ich mnóstwo. Uważam, że ich poziom jest wysoki. Jeżdżę na festiwale międzynarodowe i uważam, że nasze filmy absolutnie wymiatają, pod każdym względem.
A widz zagraniczny jest ciekawy polskiego kina?
Tak, widzowie na całym świecie chcą oglądać polskie filmy, nie tylko ze względu na naszą historię, Kieślowskiego lub Wajdę. Często widzowie zagraniczni nadal postrzegają Polskę jako kraj zaściankowy i są ciekawi, jaki film z takiego kraju może wyjść.
Ostatnio byłem w Kanadzie na festiwalu filmowym i jedna dziewczyna zapytała mnie, gdzie my robimy zakupy. Nie za bardzo wiedziałem, jak mam poradzić sobie z takim pytaniem (śmiech).
Jak fizycznie przygotowywałeś się do roli w „Płynących wieżowcach”?
Chodziło o to, żeby postać była wiarygodna. A główny bohater jest pływakiem. Budowa kogoś, kto pływa jest specyficzna, pływak nie wygląda jak heros czy tzw. paker. Myślę, że to jest zdrowa, naturalna sylwetka, taka bez przesady. W ogóle, uważam, że takie najprostsze sporty, jak bieganie czy pływanie właśnie, najlepiej działają na człowieka. Przecież kiedyś biegaliśmy za zwierzyną i z wodą też mieliśmy do czynienia (śmiech).
Od momentu, kiedy dostałem rolę, od castingu do rozpoczęcia zdjęć, miałem ok. 5-6 miesięcy, żeby się przygotować. Pływałem wcześniej, ale cała zabawa polegała na tym, żebym jeszcze wyglądał jak pływak. Miałem trenera personalnego na basenie, pod którego okiem trenowałem i dodatkowo chodziłem na siłownię. Musiałem zmienić trochę swój tryb życia i popracować nad sobą. Cóż, nie ma nic za darmo. W ogóle, teraz obserwuję takie dwie tendencje, ludzie albo dbają o siebie za bardzo albo w ogóle, ja uważam, że dbam o siebie odpowiednio (śmiech). Tak na marginesie, uważam, że w ogóle czasem wystarczy, że kobieta o siebie odpowiednio zadba i już jest połowa sukcesu (śmiech).
Skoro jesteśmy przy kobietach. Jakie kobiety ci się podobają, jakie są dla ciebie interesujące?
Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Nie mam typu. Uważam, że uroda oczywiście ma znaczenie, bo oceniamy się po pierwszym wrażeniu. Natomiast na dłuższą metę – zupełnie nie. Czasem okazuje się, że zaczynasz z kimś rozmawiać i masz ochotę uciec tam gdzie pieprz rośnie. Zdarzyło mi się, że dziewczyna na mnie spojrzała, nogi zrobiły mi się miękkie, ale po paru minutach rozmowy chciałem zakończyć tę znajomość jak najszybciej. Liczy się zarówno wygląd, jak i intelekt. Tak naprawdę, jeśli chodzi o jakieś głębsze uczucie, czyli to, co jest dla mnie najważniejsze, to co jest tematem 99 proc. absolutnie wszystkich piosenek, filmów, spektakli, czyli miłość, to jest to dla mnie coś niezwykłego, bliżej nieokreślonego, co dwie osoby czują względem siebie. Bo to jest najpiękniejsze, jeżeli właśnie dwie osoby czują do siebie coś takiego. Jest to bardzo unikatowe. Tego wszystkim życzę! Tej miłości!
Rozmawiały: Anna Chodacka, Aneta Zadroga